Do maszyny zabierałam się jak, nie przymierzając, pies do jeża. A to nie było czasu, a to plątałam się w sutaszowe sznurki, od czasu do czasu zalegałam w łóżku zastanawiając się, dlaczego czuję każdy mięsień, nerw i całe gardło, choć wcale nie powinnam.
W końcu, dzisiaj, chwyciłam nożyczki, materiał i koszyk z nićmi (niciami...nitkami...)
i powołałam kolejnego króliczego potomka do życia. Może jeszcze niezupełnie... Królicza panna nie ma jeszcze noska ani oczu, jest też goła jak święty turecki, ale ma ręce nogi, uszy, a nawet ogonek :)
Aż w końcu...
I starszy kuzyn (nieco mniejszy i delikatniejszy, choć z drugiej strony, to taka czarna owca w rodzinie ;) )
Następnym razem będą niesamowicie frustrujące rosyjskie baletnice.
Już niemal zeszły śmiercią tragiczną, ale powstały, niczym feniks z popiołów (podobno to, co ruskie, jest niezniszczalne).
Jaki cudny!!! Świetne są te długaśne uszy. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCo za uszy :) - cudeńka
OdpowiedzUsuń